Dawno, dawno temu, kiedy kontynenty nie miały jeszcze nazw, a kształt Ziemi stanowił zagadkę, której nawet nie chciano rozwiązywać, ludzie wiedli życie spokojne, monotonne i do bólu przewidywalne. Świat dzielił się na dwie strefy: niebieską i zieloną. W niebieskiej panował chłód, niemal bez przerwy padał deszcz, a kiedy milkł jego monotonny szum, pojawiał się wiatr, którego zadaniem było osuszenie ziemi. Dni były krótkie, a noce długie. Każdy mieszkaniec wstawał szarym świtem, pił kawę, gdyż bez porannej dawki kofeiny zabrakłoby mu energii, aby się ubrać i pod niebieską, nieprzemakalną peleryną, w strugach deszczu biec do codziennych obowiązków. Na szczęście mrok przychodził szybko, prawie niezauważalnie zamieniając dzień w noc. W zielonej strefie królowało słońce, osadzone wdzięcznie na błękitnym firmamencie. Ludzi zaś o świcie budził śpiew ptaków i blask, wdzierający się pod zamknięte powieki. Dzień trwał długo, a noc – króciutko, w związku z czym kubek z czarną, mocną kawą stanowił rekwizyt codzienności. Zielone mundurki mieszkańców jasno mówiły, że są oni żołnierzami w wiecznej gwardii słońca, które nie znało litości i wzywało do służby, nie dając zbyt wiele czasu na odpoczynek.
Nietrudno się domyślić, że ludzie niebiescy zazdrościli zielonym ciepła, błękitnego nieba, uroku kwitnących łąk oraz suchych, jasnych dni. Możliwość pozbycia się nieprzemakalnych peleryn i wygrzania ciała na słońcu, które, choć gorące, nigdy nie eksplodowało żarem, nęciła niczym zakazany owoc. Zieloni jednak nie uważali się za szczęściarzy. Chcieliby, aby czas ich nocnego odpoczynku trwał dłużej. Marzyli o wystawianiu zmęczonych twarzy pod pieszczotę deszczu i wiatru oraz odpoczęciu od wszechogarniającego ciepła. Dobrze by było też czasem móc zrzucić ponurą minę oraz gorsze samopoczucie na pogodę. Cóż jednak zrobić, kiedy ta była wciąż nienagannie piękna?
Tak na Ziemi narodziła się zazdrość.